31 sierpnia. Dzień, w którym zrobiłam jedną z lepszych rzeczy w swoim życiu ;) i.. spełniłam jedno z tych realnych marzeń. Hehe.. Pojechałam na koncert KoRna. ^^. Tego nie da opisać się żadnymi słowami. Full ludzi, grubych kilka tysięcy, skaczą, pchają się i przeciskają. Atmosferka jak w puszce z sardynkami. Ale to tak z grubsza.. Może bardziej od początku....
O godzinie 8.30 wyjechałam samochodem z Patrykiem, Kubą i Krzyśkiem z Białej. Droga w sumie była dosyć męcząco, ale to biorąc poprawkę na to, że wybitnie nie znoszę jeździć samochodem. Jakieś 100 km przed Katowicami zrobiliśmy postój. Już tam było dużo ludzi, którzy jechali na koncert. Klimacik zaczął się powoli robić. Koszulki KoRna, i te sprawy.. Zajechaliśmy tak na moje oko może przed 14, a od 15.30 wpuszczali do Spodka. Wszędzie było pełno fajnych, ciekawych ludzi. Samo patrzenie się na nich i rozglądanie było zajebiste ;). Tu jakaś typiara z dreadami, tam gość w kilcie a jeszcze gdzie indziej 50-latek w koszulce jakiejś ostrej kapeli... Ooostrooo... Gooościuuuu Kuuurwaaa >lol<. Zabrali mi łańcuch przy wejściu, mocno sprawdzali ludzi, przeszukiwali. Ale jakoś już weszliśmy wszyscy i spotkaliśmy się z Maydanem i Sackiem. Już tak wcześnie było kilka tysiaków ludziów, a po jakimś czasie zaczęło napływać jeszcze więcej, a wszyscy... zajebiście lubili KoRna ;]. No i w sumie przed KoRnem było 6 chujowych zespołów, które trzeba było jakoś przetrwać. Nasz brak doświadczenia jeśli chodzi o koncerty w tak dużych miejsach był mocno odczuwalny. Najpierw ja stałam 2,5 zespołu prawie przy barierkach na samym środku. Ale tam to była masowa walka o przetrwanie i zwątpiłam kiedy zrobiło mi się słabo i zachciało bełtać (nie było tam czym oddychać, wszyscy strasznie napierali z tyłu ) i wyszłam z tego największego tłumu. Zaliczyłam ‘pizzę’ po drodze, ale jakoś mi się udało dotrzeć do jakże cennego... powietrza! To była jakaś połowa HUNTERA. Znalazłam jakimś cudem Maydana z Sackiem, którzy okazali się na tyle inteligenti i jak grały te chujowe zespoły to nie stali z przodu tylko lajtowo z tyłu gdzie było względnie luźno. Wyszliśmy stamtąd, napiliśmy się czegoś (wszystko było okropnie drogie). Wróciliśmy na sale koncertową pod koniec Opethu. Atmosfera zaczęła się podgrzewać, a ludzi na zewnątrz robiło się coraz mniej. Proste.. w końcu za jakieś pół godziny miało się zacząć to na co wszyscy tam czekali. Przecisnęliśmy się mniej więcej na środek, na scenę zaczęły wjeżdżać KoRncage’e. Podekscytowanie wisiało w powietrzu. Nagle w dół zjechała czarna kurtyna i wszystko zasłoniła. Po jakiś 20 minutach oczekiwań dało się usłyszeć pierwsze próby. Uderzenia Silverii i gitarkę Munkyego. Gotowało się we mnie. W końcu gdy kurtyna opadła zaczęło się Here to Stay. Davis, i reszta. Qwra, nie mogłam oderwać wzroku. Wszyscy zaczęli skakać. Chciałam się przecisnąć bliżej, w sumie to mi się nawet udało, ale nie dało się tam w ogóle wytrzymać. MASAKRA. Po może 2,3 piosenkach wyszłam dalej i podeszłam bardziej od rogu, w stronę Munkyego. Znalazłam takie zajebi miejsce, że lepszego mieć nie mogłam. Przy samej barierce z boku, obok gitarzysty, myślałam, że się rozpłynę ^^. Łazili po scenie, Jonathan mówił do nas i było boooosko. Na niczym się nie zawiodłam, było wręcz lepiej niż się spodziewałam. Pod koniec wszyscy już wysiadali. Ciało piekło i bolało, ale wszyscy śpiewali i dawali z siebie co tylko mogli. Było to zupełnie coś niesamowitego i w ogóle nie żałuję żadnej chwili tam. Nie darowałabym sobie gdyby mnie to ominęło. Takie przeżycie nie może się dać porównać zupełnie z czymś innym. Zespół oprócz tego, ze zajebiście grał, bawił się razem z publicznością. Wygłupiał się i był looooz. Jak skończyli grać, Munky rzucał kostki, Silveria pałeczki itp. Wyszłam mokrusieńka. Wszyscy byli wniebowzięci, nie wiedzieliśmy co dzieje się dookoła. BYŁO WYKURWIŚĆIE. ;) ;) ;) !!!
To tak w skrócie malutkim, najsurowsze info. Więcej u mnie >lol< Pozdro ludzie.
!!!KORN!!!
KoRnie ;P